czwartek, 22 października 2015

Szpital cd

Zaczęło się niewinnie. Podczas pierwszych dób życia Jarka, stwierdzono szmery na sercu. Wykonano dwa razy echo serca i okazało się, że przewód tętniczy się nie zamknął i wykryto przecieki na przedsionkach. W międzyczasie leczono go fototerapią, bo miał wysoki wzrost bilirubiny we krwi. Po 4 dniach wysłano go do kliniki kardiologicznej w Poznaniu na konsultacje.

W szpitalu, leżąc razem z nim, czytałam o tych przeciekach i w moim odczuciu miały to być tylko niegroźne konsultacje i dziecko miało wrócić do domu. Wypisałam się w tym samym czasie gdy pakowali go do karetki i wróciłam do mieszkania lekko zasmucona całą tą sytuacją. Nie było tragedii.

Jednak po 2h zadzwonili ze szpitala, że mam szybko przyjechać. Wystraszyłam się okropnie i poleciałam tam prawie na złamanie karku. Okazało się, że Jarek zostaje w Poznaniu.

Pojechałam do Poznania z mężem płacząc całą drogę, a na miejscu okazało się, że synek ma poważną wadę serca, a nie przecieki na przedsionkach. Nie wiem czy to tragiczny sprzęt tego nie wykrył, czy dupny kardiolog w mojej miejscowości... Lewa komora serca dziecka była dwa razy mniejsza niż prawa, co oznaczało jedno - cud, że żył. Jak tłumaczył mi ordynator poznańskiej kliniki, dzieci z takim schorzeniem są często reanimowane, apatyczne, mało żywotne, zasinione i niedotlenione. Jarek był dzieckiem granicznym, co po medycznemu oznacza, że gdyby nie sprzęt echa serca, nikt by nie pomyślał że cokolwiek mu dolega. Jadł dobrze, choć z cycka nie chciał (musiałam go karmiać odciąganym mlekiem przez smoczka), wyglądał dobrze, choć wciąż zażółcony, był w miarę żywotny, choć spokojny. Nic nie ujawniało tak poważnej wady serca. Przestraszyłam się wtedy nie na żarty i wezwałam  księdza by ochrzcił Jarka w trybie zagrożenia życia.

Jarek był cały czas podłączony pod monitor saturacji i miał mierzone ciśnienie, nic poza tym. Do domu jednak nie mogli go wypuścić. Dojeżdżałam do niego przez 5 dni aż w końcu postanowili go przekazać do szpitala w Katowicach (w Poznaniu takiego leczenia serca nie przeprowadzali).

Jakież było moje cierpienie, gdy przemierzałam z nim karetką na sygnale na lotnisko w Krzesinach. Wszystkie najgorsze myśli tłoczyły mi się w głowie. Co będzie z Jarkiem, co z nami, co z Pulpetem. Nie wiadomo ile to mogło trwać. Dobry stan synka pozwolił, że mogłam przebyć z nim do Katowic transportem lotniczym. Do czego to doszło, ręce mi się trzęsły, siedziałam całą drogę jak trusia odmawiając nieprzerwając "Jezu Ufam Tobie". Na miejscu niebardzo chciano mnie zabrać karetką do szpitala, bo mieli zakaz przewożenia rodziców. Tylko jakiś cud sprawił, że kierowca zgodził się. Lekarz służbista, groził mi procesami w razie wypadku karetki i był mocno zszokowany, że przyleciałam z dzieckiem bez żadnego miejsca noclegowego, tak na żywioł. Po drodze okazał się jednak dobra dusza, bo załatwił mi jedną nockę na oddziale w pokoju matki z dzieckiem.

W Górnośląskim Centrum Zdrowia Dziecka byliśmy już po 2h od wyjazdu z Poznania. Pobrali mi krew, podsuneli zgody na leczenie, a Jarka umieścili na OIOMIE, gdzie spędził dobre 11 dni. Z początku kazali mi mieszkać na oddziale dłużej niż jedną dobę, bo było duże prawdopodobieństwo, że dostanę go do pokoju. Jednak rezonans pokazał, że wszystko wygląda jeszcze gorzej niż w echu serca. Byłam załamana, bo nie dosyć, że mi dali nadzieje, to byłam jedyną matką na oddziale przebywającą bez dziecka. Wkoło zaaferowane matki, płaczące noworodki i ja zaryczana w trupa.

Okazało się jednak, że mąż ma ciotkę w Siemianowicach i tam mogłam potem przenocować. Dzięki Bogu, stan Jarka był ciągle stabilny, dobrze jadł. Starałam się odciągać mleko, jednak przeważająco karmiono go sztucznym. Z piersi za słaby żeby jeść, a mi z nerwów laktacja wahała się jak sinusoida.

Po 11 dniach, przewieziono go na patologię noworodka. Obserwowali go. Decyzja co do operacji była bardzo trudna do podjęcia. W któryś dzień, lekarka prowadząca podsumowała Jarka jako dzidzisia, który wszystkich zaskakuje swoim dobrym stanem. Jak na dziecko z HLHS, Jarek wyglądał jak gotowy do wypisu.

Lewa komora rokowała. Miałam już wyjeżdżać do domu na weekend, gdy nagle zadzwoniła do mnie doktor z informacją, że operacja się odbędzie w poniedziałek. Jarek zaczął słabiej jeść i ciężej oddychać - wada zaczęła się powoli ujawniać. Postanowili, że nie ma co dłużej zwlekać. To był już miesiąc odkąd synek pojawił się na świecie.

Jeszcze w ten sam dzień ściągnęłam męża do Katowic. W niedzielę mieliśmy spotkanie z anestezjolog, która nas postraszyła konsekwencjami tak poważnej operacji kardiochirurgicznej, a w poniedziałek rano z chirurgiem, który jeszcze bardziej nas postraszył niechcianymi efektami ubocznymi zabiegu na otwartym sercu. Była jednak nadzieja dla Jarka, że będzie żył z normalnym dwukomorowym sercem, a nie z jednokomorowym (chociaż ludzie też jakoś z tym żyją). Podczas operacji poszliśmy z mężem na spacer, później do kawiarni i na końcu czekaliśmy przed oddziałem.

Operacja zakończyła się godzinę przed przewidzianym czasem. Gdy przyszedł chirurg, serce stanęło mi w gardle. Podszedł do nas i spokojnym głosem oznajmił, że jest już po wszystkim, aorta naprawiona, serce ładnie się kurczy, krwawienia tragicznego nie ma i jest ok. Kamień nam spadł z serca i natychmiast pobiegliśmy do szpitalnej kapliczki podziękować Bogu za udaną operację.

Szereg późniejszych zdarzeń oraz moje przeziębienie spowodowało, że po operacji wylądowałam w domu nie widząc już Jarka.

Obecnie jest już 4 dzień po operacji. Wczoraj dzwoniłam się dowiadywać co z synkiem, bowiem pierwsze dni są decydujące. Lekarka uspokoiła mnie, że nic złego się nie dzieje, jest karmiony ze smoczka, dostaje jakieś lekarstwa i jest pod obserwacją. Słowem, Jarek dochodzi powoli do siebie.

Zapytacie mnie, jak sobie radzę z tym wszystkim. Dziecko w szpitalu od urodzenia, Pulpet częściej bez matki niż z matką, mąż dostający na głowę. Nie radzę sobie. Wierzę, więc modlę się nieustannie błagając Matkę Bożą o wyleczenie synka, jednak mój stan psychiczny załamuje się coraz bardziej. Dochodzą wyrzuty sumienia, że to z mojej winy. Zaniedbałam się. Doszły jeszcze kłopoty z psychiką męża, który czeka za robotą, przez co stał się nerwowy i dostał trochę na głowę. W dodatku panują u nas w rodzinie przeziębienia. Mamy kryzys, w którym teść pomaga i moi rodzice. Nie będę się jednak nad tym rozpisywać.

Najważniejsze, że mój drugi syn miał udaną operację i powoli dochodzi do siebie. Modlę się, żeby się z tego wykaraskał i Was Kochane proszę chociaż o jedną Zdrowaśkę w jego intencji. Jest na dobrej drodze. Nadzieja umiera ostatnia.


5 komentarzy:

  1. O Boże biedaczek malutki. Dobrze że juz po operacji, nawet sobie nie potrafię wyobrazić przez co przechodzicie. Musicie być silni i trzymać się razem. Choć łatwo mówić. ....dacie radę. Dzieciaczki mają niesamowitą wolę życia.

    Kochani,ogarniam modlitwa Was i Wasze dzieciątko. Szczerze wierzę że się ułoży. Teraz musi być tylko lepiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ten mój ma taką chęć do życia, że lekarze aż byli zdziwieni jego dobrym stanem w tak ciężkiej wadzie. Cudem uratowali ta lewa komorę. Dzięki za wsparcie :*

      Usuń
  2. Strasznie duzo przeszlas Kochana, ale wierz mi, ze nie bylo dnia zebym o Tobie nie myslala. Jarus jest dzielnym chlopcem I z przyjemnoscia zmowie za niego dziesiatke rozanca.
    Musisz byc silna , dla niego. Wiem, ze prosto mowic, ale dzieci wyczuwaja nasz strach, emocje. Medytuj, cwicz joge, ukoj mysli, ucaluj Meza, przytul Pulpeta.
    Jestem z Wami :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Miniu za duchowe wsparcie :* wczoraj zadzwonili ze szpitala ze mogę już byc na sali z dzieckiem. Aż mi się nie chce wierzyć. Szybko doszedł do siebie, bo ładnie je i dobrze wygląda Bogu dzięki

      Usuń
    2. Dzielny chlopczyk, dzielna Mama :*

      Usuń